Ostatni weekend marca to idealny moment na podsumowanie kosmetycznych nowości, o jakie wzbogaciłam się w ostatnich 2 miesiącach. Jeśli jesteście ciekawe co tym razem mam do pokazania i czy udało mi się nie przekroczyć magicznej kwoty 50 zł to zapraszam do czytania :)
Zakupy w lutym rozpoczęłam od drogerii Natura. Kupiłam w niej między innymi różany krem do twarzy od Bielendy, który niemal od razu trafił do mojej łazienki. Od jakiegoś czasu miałam ochotę go wypróbować, a że akurat był na promocji za14,99 zł uznałam, że okazja jest całkiem fajna :) Chociaż nie ukrywajmy - promocje w naturze nie są jakieś szczególne, bo ceny są zbliżone do regularnych w innych drogeriach ;) Dodatkowo do koszyka trafiła gąbeczka do makijażu (11,49 zł). Wydawało mi się, że swego czasu zbierała pozytywne opinie, ale jednak już po odpakowaniu nie byłam zadowolona, bo jest ona dość twarda i prawie wcale nie rośnie pod wpływem wody...
W hebe z kolei nadrobiłam braki balsamów do ciała i masek do włosów w zapasach. Trochę w ciemno kupiłam masło do ciała Delia(14,99 zł). Skusiło mnie w sumie głównie opakowanie, ale nie jestem do końca przekonana do tego zakupu :P Jeśli chodzi o maskę to wróciłam po przerwie do sprawdzonych Kallosów. Wydawało mi się, że jeszcze wersji Omega(11,99 zł) nie miałam, ale jednak w domu okazało się inaczej :D Na szczęście z tego co pamiętam była całkiem fajna, więc nie ma wielkiej straty.
W Rossmannie z kolei nie mogłam odpuścić sobie kupna nowych maseczek do twarzy, które były akurat na promocji. Skusiłam się na jedną z najnowszych serii Smotthie Mask(3,49 zł/sztuka) i maski bąbelkowe Cloud Mask (4,89 zł/sztuka), które też miałam na chciejliście. W przypadku obu serii skusiłam się na wszystkie warianty z myślą o poście zbiorowym na ich temat. W przypadku buteleczek nawet się on już pojawił tutaj :)
W Rossmannie do koszyka wpadł mi także zmywacz Isany (3,99 zł), który także uzupełnił moje braki. W hebe z kolei jeszcze przed promocją na maski w Rossmannie skusiłam się na kolejne nowości bielendy, czyli maseczkę z serii miód manuka i z serii czarny cukier i węgiel. Obie były po 3,79 zł.
Jak wiele osób tak i ja skusiłam się na zakup wysokich obcasów z dodatkiem wcierki Vianek - już w ramach marcowych zakupów. Jak pisałam na instagramie od dawna miałam go na wish liście, więc okazja była idealna do kupna, bo kosztował jedynie 7,98 zł! :)
Kolejne zakupy marca to dwa produkty do pielęgnacji twarzy, kupione przy okazji obniżek na tą kategorię w hebe. Serum z Bielendy (17,09 zł) to mój wielki ulubieniec jak wiecie, więc nie wyobrażałam sobie nie uzupełnić jego braku w łazience. Peeling Nacomi (12,59 zł) swego czasu miałam w wersji z kakao, ale wtedy trafiłam chyba na jakieś feralne opakowanie. Postanowiłam ponownie sprawdzić jak się u mnie sprawdzi, tym razem w wersji pokrzywowej - bardziej dopasowanej do mojej cery.
Mimo początkowych oporów i ja nie odpuściłam sobie zakupów w Lidlu. Szłam oczywiście z zamiarem kupna maseczek do twarzy. Skusiłam się zarówno na te z serii Food for skin (0,99 zł/sztuka) produkowane przez Tołpa, jak i te pod logiem Cien (0,49/sztuka) - produkowane przez Perfectę. Jak użyję wszystkich to planuję napisać na ich temat zbiorczy wpis, więc możecie go oczekiwać :)
Oprócz tego skusiłam się także na żel-peeling do ciała (2,99 zł) i krem do rąk (1,99 zł). Peeling okazał się bardzo podobny do peelingu Tołpy, który opisywałam tutaj. Krem z kolei jeszcze czeka na swoją kolej.
Na promocji 2+2 w Rossmannie tym razem skorzystała głównie siostra, bo dla siebie wybrałam jedynie szampon z glinką L'oreal, który wyszedł po 6,50 zł. Przy okazji tych zakupów do koszyka wpadła nowa wersja dezodorantu dove (9,99 zł) - jabłko i biała herbata, która ma genialny zapach! ♥ Bardzo polecam Wam tą wersję, bo działanie jest tak samo dobre jak w pozostałych wariantach tych dezodorantów.
W lutym wydałam 98,55 zł, a w marcu - 62,09 zł. Dwa razy przekroczyłam limit, a w sumie kupowałam same potrzebne produkty, które się mi kończyły. No może za wyjątkiem maseczek :D
Nawilżający koktajl do twarzy od Nacomi już jakiś czas temu został okrzyknięty hitem wielu osób. Mam wrażenie, że jestem ostatnią osobą, która dopiero po niego sięgnęła :D Jako, że moja mieszana cera w zimowym okresie staje się bardziej wymagająca pod względem nawilżenia postanowiłam, że będzie to idealny czas na przetestowanie produktu. Jeśli jesteście ciekawe jak sprawdził się na moim rodzaju cery i czy podzielam zachwyty nad nim to zapraszam do czytania! :)
Zaczynając od opakowania.. Jest ono minimalistyczne, nie przesadzone, ale do tego jak dla mnie mega dziewczęce. Tubka jest w jednym kolorze, zamykana na zakręcanie. Szkoda, że nie na zatrzask, ale nie czepiajmy się szczegółów.. :D
Zapach maski jest specyficzny i bardzo słodki. Wiem, że wiele osób jest wręcz nim zachwycone, ale.. ja zdecydowanie nie należę do grona jego fanek. Dla mnie jest zbyt intensywny, aż mdlący. Na początku nie mogłam wręcz go znieść, ale z czasem się przyzwyczaiłam. Jest on w sumie trudny do określenia. Wiele osób porównuje go do migdałów - może coś w tym być, zwłaszcza, że w składzie znajdziemy właśnie olej z migdałów ;)
Konsystencja chociaż nie za gęsta jest bardzo bogata. Przy rozsmarowaniu czy nawet jak już maska jest na twarzy czuć wyraźnie taką tłustość, obecność olejków.
Według producenta koktajl można używać na 3 sposoby: jako maseczkę do
twarzy, pod oczy lub serum na całą noc.
Sama produktu stosowałam głównie jako maseczkę do twarzy wtedy, gdy widziałam, że skóra twarzy domaga się nawilżenia. Tak jak wspomniałam przy konsystencji po aplikacji czuć (nie przyjemną dla mnie) obecność olejków w masce. Mam wrażenie jakby cała twarz była czymś oblepiona, dodatkowo nawet przy cienkiej warstwie maska u mnie nie była w stanie się w 100% wchłonąć.. Już na początku sprawiło to (i zapach koktajlu), że byłam produktem nieco rozczarowana. Ale stwierdziłam, że mogę przymknąć na to oko skoro ma działać cuda.. Z czasem rzeczywiście zauważyłam, że po jej zmyciu skóra jest nawilżona, mięciutka i gładka - na prawdę pod względem nawilżenia daje radę! Jednak zdążało się również, że następnego dnia pojawiały się na mojej twarzy jakieś drobne niedoskonałości - nie było ich wiele, ale jednak się pojawiały. Tak więc zdarzyło się, że maska zwyczajnie mnie zapchała. Nie była to może katastrofa i całą sytuację udawało się w miarę szybko uratować, ale jednak.. niesmak pozostał :DD
Jako serum użyłam jej jeden jedyny raz, jak się możecie domyśleć na prawdę ciężko było mi się powstrzymać przed jej zmyciem. Większość wytarła się i tak w poduszkę :D Więcej razy się nie odważyłam. Podsumowując koktajl moim zdaniem nie sprawdzi się na wszystkich typach cery. Dla suchej, odwodnionej rzeczywiście może być hitem. Na mieszanych jak moja, czy tłustych trzeba na prawdę uważać z częstotliwością stosowania kosmetyku. Zauważyłam, że u mnie optymalną częstością stosowania jest raz na tydzień, przy częstszym nakładaniu potrafiła dostarczyć mi 'przygód'. Raczej już do niej nie wrócę - zwłaszcza, że nie jest najtańsza. Za 85 ml trzeba zapłacić w cenie regularnej ponad 30 zł. Na plus to, że przy moim używaniu była całkiem wydajna.
Znacie ten kultowy już produkt? Jak u Was się sprawdził?
Kosmetyki do makijażu nie przewijają się przez mojego bloga zbyt często. Jeśli już się pojawiają to są to podkłady lub ewentualnie pudry. Produkty te stanowią 'stały' element mojego makijażu i w porównaniu do innych kosmetyków kolorowych dość szybko się zużywają. Dzisiaj chciałam przedstawić Wam miętowy puder od Miya, który jest nieco nieodkrytą jeszcze produktem w blogosferze. Nie jest on na pewno tak popularny jak produkty wibo, czy nawet sławny puder miss sporty, który dla przypomnienia - kompletnie się u mnie nie sprawdził :D Jak było z tym miętowym gagatkiem? - jeśli jesteście ciekawi to zapraszam do czytania :)
Puder kupujemy w przeźroczystym opakowaniu wykonanym z grubego plastiku. Zakrętka jest w kolorze białym z zieloną grafiką - całość bardzo minimalistyczna. Pojemność produktu to 8 g, a więc nieco więcej niż w pudrach wibo. Sama używałam pudru bodajże od września/października, a skończył się mi kilka dni temu.
Sitko przez które wysypujemy puder posiada spore oczka, dla mnie są nawet za duże. Jednak łatwo można się uporać z tym problemem zaklejając połowę otworów, jak widzicie na zdjęciu wyżej :) Przydałby się też puszek, który zabezpieczałby przed wysypywaniem pudru np. w czasie podróży. Żadnego zabezpieczenia jednak nie ma (taśmę przykleiłam sama) i mi samej puder wysypał się do wieczka podczas transportu między sklepem, a domem po kupnie..
Dużą zaletą produktu jest za to zapach. Rzeczywiście czuć delikatnie miętę podczas aplikacji. Nie jest to jednak zapach intensywny, który wręcz 'zabija' swoją mocą. Miałam kilka pudrów, które miały strasznie intensywne zapachy perfum, które skutecznie zniechęcały mnie do używania tych produktów. Tu jest inaczej - świeżo i delikatnie :)
Sam puder jest drobniutko zmielony, bez problemu aplikuje się na pędzel i ładnie rozprowadza po twarzy. Nie zauważyłam też, żeby specjalnie pylił podczas aplikacji. Po nałożeniu na poczatku może się nam wydawać, że delikatnie bieli twarz, jednak po chwili ładnie stapia się z cerą i świetnie się prezentuje. Chociaż wiadomo, że z każdym pudrem można przesadzić :D Nasz bohater trzyma makijaż w ryzach przez kilka godzin. U mnie po tych kilku godzinach zazwyczaj zaczynałam się świecić w strefie T. Ale ogólnie na zimniejsze miesiące jest całkiem przyzwoity, w lecie mogłoby być gorzej :) Zaletą pudru jest na pewno to, że nie zawiera talku.
Myślę, że puder Miya to produkt na którego warto zwrócić uwagę, chociażby ze względu na oryginalny zapach. Pamiętam, że sama kupiłam go za ok. 12 - 13 zł, ale w momencie pisania posta widziałam go w internecie za 17-20 zł, więc cena dość konkretnie podskoczyła.. Jest on do tego bardzo wydajny, nawet przy codziennym stosowaniu. Z dostępnością jest nieco trudniej - znajdziecie go w mniejszych drogeriach i oczywiście na internecie :)
Zima powoli dobiega końca, więc czas najwyższy na podzielenie się z Wami moimi ulubieńcami kosmetycznymi z tego okresu. Tym razem nie miałam zbytnio problemów z wyborem kosmetyków do kolejnej odsłony. Nie jest może ich zbyt wiele, bo czwórka, ale za to jaka.. :D Po każdy z tych kosmetyków sięgałam w ostatnich miesiącach bardzo często i bardzo chętnie. Jeśli jesteście ciekawi to zapraszam do czytania.
Zazwyczaj nie mam oporów przed używaniem szamponów z sls. Ba! Te z naturalnymi składami często nawet nie są wystarczające dla mnie. Tutaj jednak byłam w pełni zadowolona - produkt dobrze oczyszcza włosy (radzi sobie nawet z olejem), dodaje im objętości i oczywiście ma dobry skład. Do tego bardzo podoba mi się jego zapach miętowo-ziołowy, bardzo świeży i dodający jakby 'dodatkowej' świeżości. Wiem, że wiele osób lubi szampony tej firmy i ja także podzielam dobre opinie na ich temat :)
OLEJEK DO WŁOSÓW - ALTERRA
Tutaj co prawda produkt według producenta do ciała, ale sama używam go do olejowania włosów. W tej roli super się u mnie sprawdza i wiem, że nie tylko u mnie, bo wiele osób z powodzeniem używa go właśnie do olejowania :) Zresztą jest to moja już druga wersja tego olejku, wcześniejsza swoją drogą też pojawiła się w ulubieńcach. Jednak było to dość dawno (chyba w pierwszej odsłonie ogólnie serii), że uznałam iż warto przypomnieć o nim :D Włosy po jego użyciu są niezwykle miękkie, dobrze nawilżone i gładkie. Prezentują się wyraźnie lepiej niż przed jego użyciem, nigdy nie są przeciążone. Przeciwnie - jeszcze nigdy nie miałam problemu z usunięciem oleju tej firmy. Moja wersja nie jest już dostępna, ale myślę, że te nowsze mogą być równie dobre :)
KREM DO RĄK - EVREE
Powyższy produkt znowu nie pojawia się na blogu, czy nawet w ulubieńcach po raz pierwszy. Bowiem kremy marki Evree to moi wielcy ulubieńcy! Miałam już trzy wersje i każda się u mnie sprawdziła. Z wersją długotrwale nawilżającą było podobnie - dobrze nawilżała moje dłonie, które po użyciu były gładkie, a przesuszenia zostały ukojone. Do tego co ważne nie zostawiała lepiej warstwy, szybko się wchłaniając i miała przyjemny zapach 'czystości' (dziwne określenie, ale właśnie tak mi się kojarzy).
ŻEL POD PRYSZNIC O ZAPACHU WODY KOKOSOWEJ - FA
Na koniec zostawiłam żel pod prysznic o cudownym zapachu. Rzadko umieszczam żele w ulubieńcach, bo to raczej takie zwyczajne kosmetyki, ale ten zdecydowanie zasługuje na uwagę! Powodem jest oczywiście piękny zapach wody kokosowej, bardzo rześki i bardzo świeży ♥ Przywodzi na myśl lato i wakacje. Ja w sumie wspominam go podwójnie dobrze, bo miałam go na wyjeździe wakacyjnym i przy każdym użyciu przypomina mi o tych miłych wspomnieniach ;)
Znacie coś z dzisiejszego zestawienia? Coś Was zaciekawiło? Jakie kosmetyki ostatnio Was zachwyciły? :)
Jakiś czas temu w Rossmannie można było kupić sporo rodzai maseczek do twarzy w obniżonych cenach. Sama oczywiście skorzystałam z tej okazji i skusiłam się m.in na stosunkowo nową serię od Bielendy - Smoothie Mask. Zdążyłam już wypróbować wszystkie 4 wersje, więc postanowiłam napisać na ich temat zbiorowy wpis. Jak wypadły i która była najlepsza? - tego dowiecie się czytając dzisiejszy post :)
Zanim przejdę do opisu każdej z masek, napiszę o tym co łączy maski. Zaczynając od opakowania - każda z maseczek znajduje się w saszetce w kształcie butelki, która od razu przyciąga wzrok. Różnią się jedynie kolorami i nadrukiem owoców. Według producenta saszetka o pojemności 10 g ma wystarczyć nam na 2 użycia i rzeczywiście maski jest na tyle dużo, że spokojnie wystarcza na tyle. Konsystencja każdej z masek jest lekka, taka kremowo - żelowa. Co prawda przy masce zielonej z kiwi i awokado producent wspomina o tym, że ma być żelowa, ale nie różni się niczym od pozostałych ;) Każda z nich w sporej części się wchłania, ale i tak konieczne jest zmycie, które jest raczej bezproblemowe.
PREBIOTYCZNA MASECZKA DETOKSYKUJĄCA - BRZOSKWINIA I PAPAJA
Pierwszą maską po jaką sięgnęłam była wersja z papają i brzoskwinią. Jeśli chodzi o zapach to oba owoce były w niej wyczuwalne, raczej bez dominacji któregoś z tej dwójki. Nie był to jednak 'czysty' owocowy zapach, przywodził mi przy pierwszym użyciu na myśl jakieś lekarstwa w proszku :P Za drugim razem jakoś bardziej się do niego przekonałam i już tego nie czułam. Ogólnie był całkiem fajny :) Jeśli chodzi o działanie to po użyciu maski rzeczywiście cera była wygładzona i gładka. Nie był to jednak efekt długotrwały i już następnego dnia zauważyłam, że maska nie poradziła sobie z suchymi miejscami na twarzy, które wymagały dodatkowego nawilżenia. Dodatkowo koloryt cery po użyciu był wyrównany.
PREBIOTYCZNA MASECZKA NORMALIZUJĄCA - KIWI I AWOKADO
Kolejną wypróbowaną przeze mnie wersją była normalizująca z kiwi i awokado. Muszę przyznać, że jeśli producent opisał ją tak, jakby była wręcz idealna dla mojej cery. Chociaż zapachowo najmniej mnie kusiła, więc może zacznę od tej kwestii.. Po otwarciu na początku czułam kiwi, ale po chwili stwierdziłam, że pachnie jakby cytrusowo. Dokładniej woń skojarzyła mi się z jakimś odświeżaczem do powietrza :D Nie jest może źle - bardzo orzeźwiająco i świeżo moim zdaniem, ale nieco chemicznie. W przeciwieństwie do pozostałych wersji nie wyczuwam mlecznych woni. Po nałożeniu i odczekaniu odpowiedniego czasu zauważyłam, że maska w znacznym stopniu się wchłonęła (wcześniej nie zwróciłam na to uwagi). Noszeniu maski z kolei moim zdaniem towarzyszyło przyjemne, aczkolwiek delikatne uczucie chłodu. Po zmyciu skóra była przede wszystkim odświeżona i przyjemnie matowa, a koloryt ujednolicony. Nawilżenia raczej nie zauważyłam, ale wygładzenie i miękkość owszem. Maska jak dla mnie jest fajna przede wszystkim właśnie dla cer mieszanych dla takiego odświeżenia, cery suche może nie do końca zadowolić, ze względu na brak nawilżenia.
PREBIOTYCZNA MASECZKA ENERGETYZUJĄCA - BANAN I MELON
Jako trzecią wypróbowałam wersję z melonem i bananem. Od razu napiszę, że bardzo lubię wonie tych owoców w kosmetykach, więc liczyłam na na prawdę fajny zapach! No i muszę przyznać, ze jestem w pełni usatysfakcjonowana, bo zapachy zarówno melona jak i banana są dobrze wyczuwalne :) Dominuje jak dla mnie chyba ten pierwszy, ale ogólnie zapach jest na prawdę przyjemny owocowo - jogurtowy, szkoda jedynie, że nie jest bardziej wyczuwalny. Ze wszystkich masek z tej serii zapach jest moim zdaniem najbardziej udany :) Jeśli chodzi o działanie to jest ono bardzo podobne do tego w pierwszej wersji - skóra jest wygładzona, miękka i delikatnie nawilżona, ale nie jest to na pewno efekt długotrwały.
PREBIOTYCZNA MASECZKA NAWILŻAJĄCA - TRUSKAWKA I ARBUZ
Ostatnią maską do wypróbowania była wersja z truskawką i arbuzem. Jak wiecie jestem fanką arbuzowych woni, więc tutaj znowu moje oczekiwania były spore. Niestety się zawiodłam dość mocno, bo nie czuje truskawki, a tym bardziej arbuza :( Zapach kojarzył mi się z.. wiśniami tym razem :D Pod tym względem maska wypada chyba najsłabiej z całej czwórki. Jeśli chodzi o działanie to jak możecie się domyśleć było bardzo podobnie jak w wypadku poprzednich rodzajów. Cera była wygładzona i ten efekt utrzymywał się jeszcze kolejnego dnia. Mimo, że miała być nawilżająca to tak jak wcześniej szału nie było, nawilżenie określiłabym jako delikatne, następnego dnia nie zauważalne.
Podsumowując maseczki nie różnią się zbytnio działaniem, a jedynie zapachami, które swoją drogą nie są jakieś szałowe. Liczyłam tutaj na coś zdecydowanie dużo lepszego! Jedynie w wypadku maseczki zielonej z kiwi i awokado widzę nieco inne efekty od tych w pozostałych i właśnie tą maskę bym wyróżniła. Cery mieszane mogą być całkiem zadowolone z jej przyjemnego działania, dlatego w moim rankingu umieszczam ją na pierwszym miejscu. Na drugim ze względu na najlepiej oddany zapach znajduje się żółta maseczka z bananem i melonem. Natomiast na trzecim i czwartym odpowiednio pomarańczowa - brzoskwinia i papaja i różowa - truskawka i arbuz. Tu różnice są minimalne, bo działają podobnie. Pomarańczowa ma odrobinę lepszy zapach. Każda z masek jest fajna przed jakimś wyjściem, bo na działanie długotrwałe nie ma co liczyć :D Ogólnie są przyjemne, ale moim zdaniem bez szału, raczej tak do jednorazowego spotkania. Dobrze polować na nie na promocji, bo w cenie regularnej kosztują ok. 5 zł - dla mnie nie mało jak na taką pojemność i działanie. Na promocji za 3,50 zł (jak je kupiłam) już do przeżycia :P Znajdziecie je m.in wRossmannie.
Znacie już te maseczki? Jakie macie zdanie na ich temat?
Produkt, który dzisiaj Wam przedstawię wpadł do mojego koszyka podczas promocji 2+2 na naturalne kosmetyki w Rossmannie. Wcześniej wiele osób go polecało, więc znowu uległam pozytywnym opiniom :D Wybór rodzaju szamponu był prosty - uznałam, że wersja dodająca objętości będzie idealna dla moich cienkich włosów. Czy tak było? Zapraszam do czytania :)
Szampon znajduje się w plastikowej butelce o pojemności 355 ml wykonanej z zielonego, ale przeźroczystego plastiku. Dzięki temu można bez problemu kontrolować ilość produktu, jaka nam została do użycia. Grafika na opakowaniu jest minimalistyczna i spójna z wszystkimi produktami marki.
Bardzo fajny jest też sposób dozowania szamponu (który zobaczycie na zdjęciu niżej) - mam wrażenie, że przekłada się na wydajność produktu.
Konsystencja jest raczej standardowa - przeźroczysta, idealnie rzadka. Nie wyróżnia się zbytnio od innych szamponów, ani w dobrą, ani złą stronę :D Zapach jest bardzo świeży i niezwykle przyjemny. Bardzo lubię miętowe wonie w szamponach, które już podczas użycia powodują uczucie świeżości, tutaj jest ona w akompaniamencie ziołowych nut. Całość bardzo mi się spodobała już na samym początku używania ♥
Muszę przyznać, że nigdy nie byłam przeciwniczką mocnych szamponów z sls. Nigdy nie wyrządziły mi krzywy. Ba! Wiele szamponów bez sls, tych z naturalnymi składami nie dawało u mnie rady. Tutaj jednak było inaczej.. Mimo, że producent wspomina, że szampon może pienić się mniej od 'standardowych' szamponów, pieni się moim zdaniem na prawdę nieźle :)
Po jego użyciu włosy są dobrze oczyszczone, co nie często się u mnie zdarza przy szamponach z naturalnym składem. Zazwyczaj są one pod tym względem dla mnie za słabe, a tu jak najbardziej wszystko jest w porządku :) Po wysuszeniu są one odświeżone i uniesione u nasady. Jestem w stanie przyznać rację producentowi, że szampon dodaje im objętości. Dodatkowo nie są one poplątane jak zdarzało się wcześniej np. w wypadku szampony babydream. Nie raz nawet darowałam sobie używanie odżywki, a i tak włosy dobrze się rozczesywały.
Podsumowując jestem naprawdę zadowolona z działania szamponu jak i z samego jego zapachu :) Żałuję nieco, że w Rossmannie kosztuje aż 24 zł. Dla mnie to nie mało, więc warto szukać go na promocji, czy kupić go na obecnie trwającej promocji 2+2 :D
Znacie szampony tej marki? Jaki jeszcze rodzaj mi polecacie?
Marzec jest z nami już od kilku dni, więc najwyższy czas podsumować kulturalnie luty. Muszę przyznać, że jestem z niego całkiem zadowolona, bo mam dla Was kilka filmów, seriale, muzykę i sporo książek. Z tych ostatnich jestem szczególnie dumna, dawno nie przeczytałam tylu książek w ciągu miesiąca :D Nie przedłużając zapraszam do czytania, bo propozycji jest sporo - każdy znajdzie coś dla siebie :)
Muzyka
Dean Lewis - 7 minutes
Don Diablo - Survive
Jeśli chodzi o muzykę to tym razem mam dla Was dwa typowo radiowe kawałki. 7 minutes jest bardzo spokojne idealne do takiego wieczornego relaksu. Zresztą muszę przyznać, że z samym autorem piosenki bardzo się ostatnio polubiłam i zdarza mi się ostatnio często go słuchać :D Survive z kolei to całkiem inne klimaty, powiedziałabym nawet, że nie do końca moje, ale jako, że leciało często w radiu to wpadło mi w ucho.
Filmy
Green book
Drobny cwaniaczek z Bronxu zostaje szoferem ekstrawaganckiego muzyka z wyższych sfer i razem wyruszają na wielotygodniowe tournee. Ich wspólna podróż, pełna zaskakujących przygód, okaże się początkiem nieprawdopodobnej przyjaźni.
Na początek film, który ja dla mnie jest bardzo podobny do kultowych 'nietykalnych'. Oczywiście role są tutaj odwrócone, ale widać zdecydowane podobieństwo. Oczywiście takie pozytywne, nie jest on jego kopią. Mimo, że jest on stosunkowo nowy zdobył już mnóstwo nagród i nominacji, w tym te oskarowe. Które są moim zdaniem zdecydowanie zasłużone! Film jest bowiem genialny w swojej prostocie, potrafi zarówno widza rozbawić jak i zasmucić, zmuszając go do refleksji. Opowiada o przyjaźni, tolerancji i samotności. Zdecydowanie jest wart zobaczenia, nie tylko przez fanów nietykalnych :D
Serce nie sługa
Związki ludzi, którzy przestali wierzyć w miłość, choć w głębi duszy, właśnie na nią czekają.
Jak wiecie należę do niewielu osób, które bardzo lubią polskie filmy i zazwyczaj chętnie podchodzę do nowości. W wypadku tej produkcji było podobnie :) Jednak co do niego mam nieco mieszane uczucia, początkowo zapowiadało się bowiem słabo. Ba! Do połowy filmu nie wiedziałam, czy dotrwam do końca. Fabuła była słabo ze sobą powiązana, zapowiadało się na prawdę słabo. Jednak druga połowa uratowała cały film i pozytywnie mnie zaskoczyła! Myślę, że większość osób może być na prawdę zaskoczona zakończeniem, o ile ktoś wcześniej zrobi Wam spojleru :D Dziwię się, że film nazwano komedią romantyczną, bo zdecydowanie nie zaliczyłabym go do tego gatunku, ale chyba tak to już u nas jest - jakakolwiek nasza produkcja jest z góry umieszczana w tej kategorii :P Ostatecznie uważam, że warto obejrzeć ten film i przecierpieć pierwszą połowę, bo opowiada on o ważnych tematach i potrafi zmusić nas do 'zatrzymania'.
Jak w Niebie
Elizabeth jest zapracowaną lekarką. Po wypadku budzi się w domu i odkrywa, że zamieszkał tam David.
Ta propozycja jest znana chyba wszystkim, więc daruję sobie rozpisywanie na jej temat. W sumie też nie ma nad czym się rozwodzić - ot typowa komedia romantyczna, jak to bywa nieco naciągana. Nic szałowego, ale z braku laku można się skusić :P
Jutro będziemy szczęśliwi
Prowadzący beztroskie życie mężczyzna musi niespodziewanie zaopiekować się córką, o istnieniu której nie wiedział.
Tutaj tematyka jest bardzo podobna, jeśli nie taka sama jak w 'Instrukcji nie załączono'. Znowu taki średniak, który można obejrzeć :D
Seriale
Echo serca
Psycholog Magda wraca do Polski po kilku latach nieobecności i podejmuje się pracy w szpitalu. Od pierwszego dnia musi zmierzyć się nie tylko z problemami pacjentów, ale też niechęcią całego zespołu medycznego, szczególnie ordynatora chirurgii. Pracownicy szpitala ukrywają traumę po nieudanej akcji ratunkowej jaka miała miejsce kilka miesięcy wcześniej.
Muszę przyznać, że seriali medycznych oglądałam sporo! Jednak nie przeszkodziło mi to w rozpoczęciu kolejnego :D Echo serca co prawda nie zachęciło mnie zwiastunem - widać na pierwszy rzut oka, że serial jest niskobudżetowy i nie jest tak idealnie zrobiony jak np. w na dobre i na złe. Ale z drugiej strony przez co jest bardziej realny dla mnie :) Przypadki medyczne są jak dla mnie dużo ciekawsze niż we wspomnianym na dobre, niektóre nawet mnie zaskakiwały :) Także tu na prawdę jest ciekawie! Wspomniana w opisie historia nieudanej akcji nie jest podana na tacy, ale fakty są stopniowo dozowane. Jest więc całkiem nieźle, duży plus dla 'realności' szpitala i ciekawych medycznych historii :) Wielbiciele takich medycznych seriali powinni być usatysfakcjonowani ;)
Zakochani po uszy
Tutaj jest już nieco gorzej.. Mimo dobrego początku po kilku odcinkach zaczęła robić się z tego serialu typowa telenowela. Trochę przesłodzona dla mnie, ale fajna dla relaksu, kiedy nie mamy ochoty na nic ambitnego :) Odcinek trwa jedynie 20 min, wiec ogląda się go błyskawicznie.
Wataha
Kapitan Wiktor Rebrow próbuje rozwikłać zagadkę zamachu bombowego, w którym zginęli jego przyjaciele ze straży granicznej w Bieszczadach.
O tej produkcji swego czasu było mega głośno, wiele osób oceniało ją jako jeden z najlepszych polskich seriali. Zresztą nie bez powodu znalazła się w top 100 filmwebu! Długo zabierałam się za jej obejrzenie, ale po 2 sezonach mogę zdecydowanie potwierdzić wszelkie pozytywne opinie na jego temat! Fakt faktem jest mocno skomplikowany moim zdaniem, jest dużo wątków, dużo bohaterów.. Trzeba się na prawdę skupić oglądając go, bo można łatwo się 'zgubić' - sama często musiałam go zatrzymywać, żeby ogarnąć np. o kogo chodzi w dialogach :D Jest zdecydowanie wart uwagi - akcja jest ciekawa, trzyma cały czas uwagę widza no i jest świetnie zrobiony - na światowym poziomie! Fajne jest też to, że 2 sezon trzyma poziom poprzedniego, a dla mnie ejst nawet jeszcze lepszy od 1. Dużym plusem są krajobrazy i piękne ujęcia Bieszczadów :)
Książka
Seria z Joanną Chyłką - Remigiusz Mróz, tomy 2-5: Zaginięcie, Rewizja, Immunitet, Inwigilacja, Oskarżenie
Muszę przyznać, że jeśli chodzi o książki to poszło mi wręcz znakomicie! Zwłaszcza biorąc pod uwagę ilość przeczytanych książek, która obecnie wynosi tyle ile przeczytałam w ciągu całego roku 2018 :DD Nie pamiętam, kiedy przeczytałam tyle pozycji, ale w sumie nic w tym dziwnego bo cała seria jest mega wciągająca! Zacznę może od ogólników na temat wszystkich pięciu tomów: każdy jest świetnie napisany - wciągająco, oprócz sprawy którą zajmuję się Chyłka i Zordon opisana jest równolegle historia tej dwójki. Każdy tom kończy się zaskoczeniem, więc chce się jak najszybciej poznać kolejne losy bohaterów :) Tom drugi to nic innego jak powieść na której podstawie powstał serial o tym samym tytule wspominany w poprzednim przeglądzie. Mimo, że częściowo znałam historię to książkę czytało mi się równie dobrze jak resztę tomów. Dało się zobaczyć całkiem nie mało różnic między wersją na ekranie, a tą na papierze. Chociaż tak na prawdę czytając tomy 1-3 da się je w pełni zobaczyć, bo serial w sumie bazuje też częściowo na 1 i 3 części. Rewizja (3 tom) powraca do historii Langera, który tym razem jest związany z inną sprawą. Znowu jest ciekawie i historia jest na równym poziomie jak w tomie 1, 2, 5 i 6. Immunitet, czyli 4 cześć wypada moim zdaniem nieco słabiej, historia w niej opisana nie jest moim zdaniem tak rozbudowana jak w pozostałych tomach. Nie było tylu zwrotów akcji co w innych częściach. Nie jest źle, dalej czytało się ją nieźle, ale jednak jest nieco słabiej. Chociaż to właśnie w tej części poznajemy historię Joanny, więc za to ogromy plus! W inwigilacji i oskarżeniu Mróz znowu wraca z klasą! Ogólnie Inwigilacja póki co mocno wysuwa się na podium jeśli chodzi o całą serię, następuje tutaj duży progres w relacji bohaterów, na prawdę sporo się dzieje. Wygląda, że wszystko idzie w dobrym kierunku, jednak nie u Mroza! :D Zaskoczenie zaskakuje i sprawia, że po tom Oskarżenie sięga się niema od razu i tak właśnie było u mnie :) Oskarżenie z kolei jest mooooooocno pogmatwane, sporo bohaterów, znowu pojawia się Langer, a historia zawarta w lekturze bazuje w sporej części na historii i przeszłości Zordona. Podsumowując nadal pozostaję zachwycona całą serią - wiem, że czytelnicy dzielą się na tych którzy Mroza nie tolerują lub uwielbiają, ja póki co należę do drugiej grupy :D Nie mogę też zapomnieć o świetnym bohaterze drugoplanowym - przyjacielu Zordona - Kormaku którego od razu polubiłam. Szczególnie w duecie właśnie z Kordianem! :D
To wszystko, nie wiem czy ktokolwiek dotrwał do końca i przeczytał post w całości :D Mam jednak nadzieje, że czymś kogoś zaciekawiłam.
Znacie coś z mojego zestawienia? - Jakie macie zdanie na temat tej propozycji?
Jakie filmy, seriale czy książki możecie mi polecić od siebie?