Heeeej :)
Jeszcze nie tak dawno temu w drogeriach pojawiły się kremy nowej marki kosmetyków, które szybko podbiły rynek kosmetyczny. Było o nich bardzo głośno i w większości czytałam na temat kremów Miya, bo o nich mowa same pozytywne opinie. Skuszona nimi skusiłam się i ja na wersję z masłem shea o ciekawej nazwie Call Me Later. Jeśli jesteście ciekawe czy podzielam zachwyty nad tym produktem to zapraszam do czytania :)
Nasz produkt kupujemy w kartonowym opakowaniu, na którym znajdują się wszystkie niezbędne informacje. Na właściwym opakowaniu czyli tubce jest już ich zdecydowanie mniej. Jej pojemność wynosi 75 ml i jest ona zamykana na zatrzask. Opakowanie jest więc jak najbardziej wygodne, zadowoli większość osób. Bardzo ładnie też prezentuje się w łazience, a sam wygląd należy raczej do minimalistycznych.
Bardzo podobał mi się też pomysł z różnymi kolorami kremów, które pozwalają rozróżnić każdą z wersji i w sumie całkiem nieźle pasują do zapachów. W ofercie oprócz wersji z masłem shea znajdziemy wariant z kokosem, mango i różą. Jak dla mnie niebieska wersja pod względem zapachu jest najbardziej neutralna ze wszystkich dostępnych wersji. Nie ukrywam, że w sumie mój wybór w sklepie w głównej mierze opierał się na zapachu poszczególnych testerów. Wiele osób porównuje ten zapach do perfum, dla mnie jest on dość przyjemny, aczkolwiek potrafi się po czasie znudzić.
Konsystencja kremu jest zbita i gęsta. Bardziej jak dla mnie przypomina masło niż krem. Mimo to ładnie rozsmarowuje się na twarzy i względnie szybko wchłania. Wszystko oczywiście zależy od tego ile produktu nałożymy na twarz. Ale potrzeba go niewiele, bo wystarczy minimalna ilość ze względu na treściwą konsystencję. Jest on więc piekielnie wydajny!
Producent informuje, że kremu można używać zarówno rano jak i wieczorem, do twarzy i do ciała. Jak już wspominałam sama stosowałam go głównie do twarzy na noc, końcem zimy/wiosną. Po nałożeniu zostawiał on na twarzy ochronną warstwę, ale w żadnym wypadku nie tłustą. W zimę był to efekt jak najbardziej pożądany, wydawało się, że dobrze chroni cerę przed mrozami. Cera po jego stosowaniu była zregenerowania, miękka i odżywiona. Jednak przy większych skórkach np. w okolicy nosa nie radził sobie wystarczająco dobrze. Poziom nawilżania był więc nie do końca zadowalający, przy cerach suchych raczej nie zdałby egzaminu. Przy braku większych problemów dawał sobie radę.
Jak wspominałam używałam go także wiosną i wraz z rosnącymi temperaturami wydawał się mi już nieco za ciężki. Miałam wrażenie, że wtedy już był zbyt bogaty dla mojej cery, dlatego końcówkę zużyłam jako balsam do ciała. W tej roli sprawdził się bardzo dobrze, bowiem tutaj nie mam większych problemów ze suchą skórą. Jednak w roli balsamu będzie on zdecydowanie mało wydajny i wychodzi niezbyt ekonomicznie, jeśli chodzi o cenę.
Jak widzicie mam co do niego mieszane uczucia, jeśli już bym ta konkretną wersję polecała to raczej na zimę dla niezbyt wymagających cer. W cieplejszym miesiącach u mnie nie zdał egzaminu jeśli chodzi o stosowanie do twarzy. Czytałam też sporo opinii, że kremy te potrafią zapychać, także warto podchodzić do nich dość ostrożnie.
W cenie regularnej kremy miya kosztują ok. 30 zł, więc nie mało. Sama kupiłam go za połowę ceny bodajże, więc warto zdecydowanie polować na promocje. Znajdziecie je w chociażby Rossmannie, czy hebe.
Znacie kremy od Miya? Jak się u Was sprawdziły?